środa, 29 kwietnia 2015

A czego tu się bać?

Zawsze na początku warsztatu o przodkach pytamy o to z jakimi oczekiwaniami uczestnicy przychodzą. Odpowiedzi tak jak oczekiwania bywają różne. Jedni myślą, że to będzie coś na kształt ustawień hellingerowskich, drudzy sądzą, że uda im się jak w terapii systemowej z pomocą genogramu odkryć i rozwiązać rodzinne dysfunkcje. Jeszcze inni oczekują, że niczym jak na seansie u jasnowidza Jackowskiego odnajdą zagubionego w mrokach przeszłości przodka. Cóż, nie wszystkie oczekiwania udaje się nam spełnić, ale każdy, kto brał udział w tych warsztatach wychodził wzbogacony o nowe spojrzenie na przeszłość rodziny, które co ważniejsze pozwala twórczo odnieść sie do teraźniejszości i przyszłości.
Spotkaliśmy się też z obawami czy osoby wierzące, katolicy nie zetkną się podczas zajęć z czymś czego ich wiara i Kościół nie akceptuje. Z wielkim szacunkiem odnosząc się do tych wątpliwości myślę, że warto parę słów poświęcić kwestii obecności tradycji kultu przodków i kontaktu z nimi w religii chrześcijańskiej. Dodam, że nie będąc teologiem i historykiem Kościoła a jedynie historykiem i psychoterapeutą nie roszczę sobie pretensji do prawdy absolutnej w tej (a także w żadnej innej) materii.
Kult przodków był najprawdopodobniej najstarszą praktyka religią człowieka świadczącą o jego wyjątkowości w świecie natury. To z wiary, że zmarli przechodząc do innej kategorii bytu zachowują częściowo elementy ziemskiej osobowości, dzięki czemu mogą wciąż kontaktować się z żyjącymi wziął się powszechny we wszystkich kulturach i religiach kult zmarłych i obrzędy ku ich czci. Chrześcijaństwo zrodzone na Bliski Wschodzie, gdzie krzyżowały się wpływy cywilizacji oraz rozprzestrzeniające się na pogańską Europę bardzo szybko zetknęło się z tą formą obrzędów i przez wieki bardzo różnie na nią odpowiadało. Już w okresie prześladowań rodził się kult męczenników i ich relikwii oraz pewność, że nie tylko można a wręcz powinno się do nich modlić. Oni sami zaś w jakiś sposób czuwają nad żyjącymi.
W średniowieczu kult świętych rozwijał się w sposób spontaniczny i żywiołowy a papieże i biskupi z trudem starli się wziąć ten proces w zinstytucjonalizowane ramy. Bardzo długo jednak wystarczyło przekonanie lokalnej społeczności, aby ktoś był czczony, jako święty. Tak stopniowo rodziło się przeświadczenie o "świętych obcowaniu" (communio sanctorum), które oznacza ponadnaturalną łączność ludzi wierzących na ziemi z tymi, którzy zmarli. Ta łączność ma charakter wzajemnej "wymiany". Żywi modlą się do świętych a ci wstawiają się za żywych u Boga. Kościół za św. Pawłem głosi też, że cała wspólnota wyznawców Chrystusa jest święta a więc gdy zapalamy świecę na grobie naszych bliskich 1 listopada, w dniu Wszystkich Świętych możemy mieć nadzieję, że oni oręduje za nami. Dodajmy do tego fakt, że podczas chrztu nadaje się nam imiona świętych, jako naszych patronów, z nadzieją na ich szczególne wstawiennictwo i opiekę.
W krajach Afryki, gdzie kult przodków i ich realna obecność w życiu ludzi nie budzi żadnych wątpliwości, misjonarze chrześcijańscy bez większego kłopotu akceptują fakt, że ludzie, nawet ci ochrzczeni szczerze wierzą, iż przez przodków spływa życie od Boga na żyjących i dzięki temu dostąpią oni zbawienia.
Wpływy kultu przodków tym razem Dalekowschodniego pochodzenia na chrześcijaństwo widać chociażby na przykładzie cieszącej się ogromnym powodzeniem książki jezuity o. Roberta Degrandis "Uzdrowienie międzypokoleniowe: osobista podróż ku przebaczeniu". Choć w tym przypadku możemy już mówić wprost o chrześcijańskiej wersji terapii rodzinnej przez kontakt z przodkami.
Nie musimy jednak szukać na innych kontynentach i w innych epokach. Mamy przecież nasze słowiańskie i mickiewiczowskie Dziady, których akcja rozgrywa się w kaplicy i mamy świadectwa naszych babć i mam, które nigdy nie miały wątpliwości, że w jakiś przedziwny i transcendentny sposób kontaktują się ze swoimi zmarłymi rodzicami czy mężami. Co ciekawe, że to doświadczenie właśnie bardziej jest dane kobietom niż mężczyznom.
Mówi o tym m.in. niezwykły film dokumentalny Małgorzaty Szumowskiej (tej od nagradzanego teraz Body/Ciała) pt. A czego tu się bać? z 2006 roku. Mieszkańcy mazurskiej wsi opowiadają o obrzędach związanych z umieraniem i pochowkiem, ale też o relacji tymi, którzy odeszli a wciąż są jakoś obecni wśród żywych.
https://www.youtube.com/watch?v=hxjmq4Cx0c4

wtorek, 21 kwietnia 2015

Powrót

To był piękny, słoneczny i mroźny dzień. Pewnie w połowie lutego, bo tylko rocznica śmierci ojca 
mogła sprawić, że w środku tygodnia szedłem pustymi alejkami radomskiego cmentarza, 
podzwaniając szklanymi zniczami w foliowej torebce z paczką zapałek gratis. Pokryte grubymi 
czapami śniegu groby zdawały się być wyjątkowo samotne, zapomniane przez świat żywych, 
zawieszone w czasie gdzieś między Dniem Zadusznym a Wielkanocą. W tej atmosferze było więcej 
ze klimatu snu niż z powagi i dostojeństwa śmierci. Miałem uczucie podobne jak we śnie właśnie, że coś mnie spowalnia, że chcę iść normalnym krokiem a jakbym poruszał się w stanie nieważkości.
Co więcej, czułem, że to jest jak najbardziej właściwe, że tak tu powinienem się czuć i poruszać.
Chyba po raz pierwszy czułem, że zmierzam na grób moich przodków nie tylko po to, aby szybko
zapalić znicze, chwilę postać w niezręcznym milczeniu, jak przy przelotnym spotkaniu z dawnym
 przyjacielem, gdy nie wypada nie przystanąć, ale na długą rozmowę nie ma czasu. "Co u was? No 
tak, po staremu. A u mnie? Długo by mówić, ale wiecie... muszę zaraz lecieć. No i mróz dziś taki, 
że ledwie mogłem te znicze zapalić. No to trzymajcie się. Do zobaczenia. Kiedy? Może jakoś we 
wrześniu a jak nie to w listopadzie, na pewno..."
Czułem, że tego dnia jakoś będzie inaczej. I sam już nie wiem, czy to jeszcze w trakcie drogi czy
może już przy samym grobie zacząłem o nich myśleć nie jak o zmarłych, ale jak o żyjących, 
żyjących we mnie a o mnie jak o tym, który jest złożonych z nich. I nie w sensie genów, które 
sprawiły, mam usta po ojcu a nos po mamie, ale jak o wewnętrznych postaciach, które zostawiły mi w spadku siebie.
Pomyślałem o ojcu i jego uporze w drobnych sprawach, który pozwala i mi doprowadzać do końca
 to, co zacząłem. O tym, że nauczył mnie rysować ptaki i rozpoznawać je w locie, i o tym, że tak
skutecznie nauczył mnie jazdy na łyżwach tak, że po 30 latach przerwy włożywszy je na nogi 
mogłem to samo zrobić z moją córkę.
Pomyślałem o mamie, o jej zapobiegliwości i umiejętności dbania o rodzinę i o tym, że zawsze
potrafiła zdobyć pieniądze na potrzebne rzeczy(w tym wciąż jest dla mnie niedościgłym). Myślałem
też o jej poświęceniu dla wnucząt (na to ostatnie w moim przypadku czekam z pewnym niepokojem), dla których gotowa była przyjeżdżać wiele kilometrów i spędzać z nimi całe dnie dbając o ich
uśmiech i kilogramy.
Pomyślałem też o mamie mojej mamy, która ledwie wieku trzydziestu kilku lat zostawszy z wdową z dwójką dzieci, na przekór depresji i rozpaczy wychowała ich i wykształciła sam ledwie potrafiąc się  podpisać. To z nią wiążą się moje najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa, gdy już chora
zajmuje się mną, ledwie dwulatkiem pod nieobecność rodziców.
Ojca mojej mamy, znać nie mogłem, bo zmarł 16 lat przed moim urodzeniem, ale wiem z opowieści, że kochał życie, lubił się bawić i flirtować z kobietami. Kocham cię dziadku!
Pomyślałem też o tych moich dziadkach, którzy pochowani są na innym cmentarzu, w innej części
Radomia. O ojcu taty, o tym, że nauczył mnie kontaktu z ziemią, ze zwierzętami a zwłaszcza
z końmi. Moje pierwsze marzenie to być furmanem, mieć wóz i konia! O babci i jej cichej, ale
znaczącej obecności w moim dzieciństwie, o czytanych przez nią książeczkach z serii "Poczytaj mi
mamo”, choć w moim przypadku powinny nazywać się "Poczytaj mi babciu".
Pomyślałem też, że choć czasem -moi drodzy przodkowie- bywało różnie między nami to w sumie
mam, za co wam dziękować.
I gdy stanąłem przy zasypanym śniegiem rodzinnym grobie już wiedziałem, co chcę im wszystkim
powiedzieć. "Witajcie, wróciłem do domu" - powiedziałem głośno.